|
Opowiadanie
Uratuj mnie
Kończyło się lato i temperatury za oknem nie pozostawiały złudzeń, że teraz już będzie inaczej. Wściekłe zimno przykleiło dziką pszczołę do szyby; niby nic, chucherko, przytulone na zewnątrz do ogromnej tafli szkła. Ale to niby „nic” przez całe swoje życie produkuje jedną lub dwie łyżeczki miodu (stąd moja dla nich wielka czułość). Zapach i smak miodowej ambrozji pamiętam z dzieciństwa, kiedy to tata odprawiał te wszystkie ceremonie z pszczołami; zakładanie na głowę siatek choć wtedy żądliły mocniej po obnażonych dłoniach (!), okadzanie dymem otwartego ula, wyjmowanie ociekających wonną słodyczą ramek, karmienie pszczół i wielkie żniwa: zbieranie pszczelego urobku, który złocistym strumieniem, z drobinkami wosku, wyciekał przez centryfugę do nieomal „oblizujących się” jak dzieci naczyń.
Że też musiałam ją zauważyć westchnęłam i z niechęcią zgarnęłam całą „górę” ubrań do prasowania. Pewnie jej tam cieplej, a może by ją tak zabrać do domu? Przemknęło mi przez myśl. W końcu uratowałam już niejedną: ot, chociażby tę, atakowaną przez skandalicznie olbrzymiego szerszenia, gdy próbowała zbierać nektar z kwiatów. Byłam w szoku: jakoś nie kojarzyłam, by te dwa owady mogły być tak do siebie nieprzyjaźnie usposobione. Szerszeń tym, którzy mieli z nim jakąkolwiek „przyjemność”, tłumaczyć nie trzeba już na „dzień dobry” wydaje się barbarzyńcą, wpędzającym w prawdziwy popłoch samym widokiem, nie mówiąc nawet o tych, których zdołał, pomimo rozpaczliwej obrony, dotkliwie użądlić. Wspomniałam też robotnicę zaplątaną w pajęczą sieć, z której trudno ją było oczyścić. Ach, te delikatne skrzydełka! Jak tu ją długo kombinowałam delikatnie oswobodzić z czułej, lecz śmiercionośnej lepkości? Zadałam sobie wiele trudu, bo jakiż to los pszczoły bez skrzydeł: to tak jakby pozbawić środka lokomocji anioła. „Nie doleci”, gdzie go wzywają. W angelologii zatrzymałam się na etapie jasnych skrzydlatych bytów, które wspominamy często w modlitwach jako dzieci, prawie całkiem zapominając o nich w dorosłym życiu, podczas gdy one, z depresyjnie opuszczonymi skrzydłami, coraz smutniejsze, wloką się jak anemiczne cienie, by błyskawicznie odzyskać siły i stanąć do walki wręcz, gdy grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo. Apage satanas uporczywie powtarza wraz z nimi spłoszone serce. Anioł Stróż zabiera się do dzieła; dobrze wie, jak dalej poczynać sobie z „kolegą”. Przecież wychowali się w jednej piaskownicy, chciałoby się powiedzieć kosmicznej Gwiazdnicy, co w świecie pszczół i szerszeni i tak przekłada się na dalsze „robienie swojego”: pszczoła, jeśli umknie przed niebezpieczeństwem nadal będzie gromadzić pożytki, a jej największy przeciwnik szerszeń, niezmiennie będzie próbował ją niszczyć.
Wracając do brzęczących ostrzegawczo robotnic…
Szacunek i tkliwość dla nich wyssałam z plastra miodu, którego kawałek pamiętam jak dziś wręczono mi w widnej sieni (dziadek, budując drewniany dom ze świętokrzyskich sosen, zadbał o wprawienie szyb w przeciwlegle umieszczone drzwi od drogi i od podwórza). Gdy odwirowywany z woskowych gofrów miód litrami spływał do wiadra, a zdesperowane pszczoły próbowały rozpaczliwe robić rachunki strat, krążąc bezradnie nad rabusiem ich rzeki złota, tata przemawiał do nich tkliwie do momentu, w którym jedna z nich, samobójczo go nie użądliła. Sentyment do tych słodko wonnych klimatów pracowitego miodnego życia pozostał na zawsze, bo tak dzieci chłoną świat wszystkimi zmysłami. A każde zasłyszane słowo, choćby nawet i nie w pełni zrozumiałe, tak długo szuka właściwej ścieżki, aż zapisze je na wieczność w rejestrze emocji i znaczeń.
Może dlatego moje marcowe spacery za skutą lodem rzeczkę, na biedne zaśnieżone pola, kończą się zawsze tym samym: przygarnięciem kilku zmarzniętych chucherek, które prawie bez życia leżą na wysmarowanych zwodniczym słońcem zaspach. Pies zaintrygowany moimi znaleziskami wali nosem w śnieg i zdyszany nabiera całym pyskiem białej porcji sypkich lodów.
Bywa, że słońce za wcześnie obiecuje łąki miododajnym krokusom. Pszczoły, które wyległy ochoczo na ten fałszywy zew, ścięte przenikliwym chłodem, wydają się martwe, ale po chuchaniu na ich odrętwiałe ciałka dają słabe oznaki życia, a niektóre szczęściary przyniesione do domu, nakarmione kroplą miodu, dostają niezwykłego wigoru, próbując wydostać się przez szyby na roziskrzony mróz. W trakcie prasowania (czynności znośnej tylko w jednym przypadku gdy w domu jest zimno), przypomniałam sobie los trzech uratowanych pszczelich trojaczek. „Uratowanie” trzeba wziąć w cudzysłów, bo chociaż odkarmione i wygrzane, skończyły marnie jedna wybrała za mieszkanie gorejący obietnicą letniego słońca żyrandol i została tam, jak wyrzut sumienia do najbliższych wiosennych porządków, drugą kłapnęła zębami Greta mieszaniec labradorki z chartem. Po jej minie i pełnym odwetu mamlaniu uskrzydlonego ciałka, wiadomo było, kto zaczął. Coś równie żałosnego stało się z trzecią. Już nie pamiętam co, ale żadna z nich nie doczekała wiosennej euforii. Czasem bywało mniej dramatycznie albo wręcz komicznie, jak w te wakacje; leży sobie „plażowo” na grzbiecie i przebiera bezradnie odnóżami. Ej, mała, co z tobą delikatnie przewróciłam ją na właściwą stronę, pszczoła znowu „buch” na plecy. Kurcze, co jest pomyślałam chora czy co, więc ją ostrożnie znów, chciałoby się powiedzieć „do pionu” ona znowu „buch”.
Patrzę uważniej, aha, ona się przewraca, bo straciła sterowność, tyle ma napakowane na boki pyłku, i to nierównomiernie, skoro ją tak przegina i kładzie za każdym razem. Odlot, pomimo wszystko, zakończył się sukcesem. Ale bez mojego wspomagania za nic nie ruszyłaby w górę i to jeszcze z jakim warkotem! Mam nadzieję, że dotarła do ula i dostała od Matki Pszczoły premię… albo i burę za spóźnienie. Kto wie, kto wie?
Dzień wyborów prezydenckich zapamiętam na długo, ale nie z powodów politycznych. Po prostu ta „wizyta” zdarzyła się czwartego lipca; uziemiona przez większość dnia przed telewizorem, zerkam przelotnie w okno i wstrzymuję oddech: za stołem w głębi ogrodu ktoś siedzi. Rety. Nie, jednak nie przy stole konstatuję po chwili raczej na stole! A to, co wzięłam za głowę, okazuje się potężnym ptaszyskiem! Uzbrojona w lornetkę patrzę i oczom nie wierzę to pewnie jeden z myszołowów, które przez okrągły rok patrolują „nasze niebo” i miaukliwie nadają coś z oddali. Co jakiś czas biegam teraz od telewizora do okna i obserwuję rozwój sytuacji: potężny ptak przemieścił się bliżej domu, na zagonik truskawek i zaczyna pazurami rozdrapywać ziemię. A cóż to takiego? Myślę gorączkowo i całkowicie zapominam o innych wydarzeniach. Co on wyprawia?! Nagle, prawie wszystko staje się jasne; wokół zajadle grzebiącego w ziemi ptaka unosi się wzburzony rój dzikich pszczół; dostaję iluminacji: to przecież musi być trzmielojad! Wygląd zgadza się z opisami brązowe plamy na piersi, przenikliwie patrzące oczy i wielkość porównywalna z myszołowem.
Z wypiekami na twarzy nie odrywam wzroku od oka lornetki, trzmielojad kopie zawzięcie szponami i z furią odrzuca do tyłu garście piaszczystej ziemi, pszczoły nieustannie krążą wokół niego, ale on niewiele sobie z tego robi... Widzę, że już prawie do połowy chowa się w wygrzebanym dołku i w pewnym momencie w jego dziobie daje się zauważyć okrągły, popielato szary „wafel”, z którego wybiera coś smakowicie i powoli. No, tak, to na pewno larwy pszczół, bo chyba nie miód (?), po to więc były te czaty z wysokości stołu, po to pracowite darcie ziemi, żeby dostać się do restauracji. Uczta trwa długo, aż do znużenia i nasycenia moich oczu i mam nadzieję apetytu trzmielojada.
Ale, ale, co z moją dziką pszczółką, to pewnie jedna z tych, które okradł trzmielojad. Po nocy zerkam, niby przez przypadek, za firankę i widzę, że chucherko nadal przyklejone do szyby: nie, coś z nią jest nie tak, może umarła właśnie „umarła”. Tak z szacunkiem o pszczołach mówił tata. Stukam palcem w szybę: ani znaku życia. Przyspawana do tej szyby czy co? Dostrzegam słaby, bo słaby, ale zawsze, ruch jednej z nóżek, chyba raczej jednego z odnóży(!), a dla mnie, ten jej anemiczny gest to prawie walenie pięścią w szybę: „Uratuj mnie”! Zgarniam ją w jakiś miękki kapeć, a lodowaty wiatr próbuje zgarnąć mnie, wysadzić całe okno z ram i z furią ubrać się w białą firankę; to już nie wiatr, to jakieś wietrzysko rodem z Łysej Góry, powiew z gniazda czarownicy, która zostawia swoje domostwa na pędach dzikiej róży.
Nakarmiona kęsem arbuza i kroplą miodu pszczoła zaczęła zwiedzać przestrzeń poza słoikiem i zapragnęła znów na świat. Jak chcesz proszę bardzo, trochę rozeźlona wysadzam ją na parapet, ale tam to samo: sierota przyspawana do zimnej płytki, ani drgnie, a zimno jak diabli, więc z powrotem do domu, tym razem słoik dla jej i naszego spokoju zamknięty podziurkowaną folią.
Czekaj cierpliwie, a jak tylko zrobi się cieplej, zwrócę ci wolność szepnęłam i co jakiś czas sprawdzałam, co tam z nią. Kiedy prognozy były już pomyślne, posadziłam moje chucherko umorusaną sokami mizerotę na słoneczniku. Wiesiek patrzył zdegustowany: Wygłupiasz się… Przecież jedna w tę czy w tę, pewnie miliony, ba, miliardy ginie ich codziennie.
Co z tego odpowiedziałam może i miliony, a dla niej to krótkie i pracowite życie. I nie zapominaj o łyżeczce miodu.
Mówiłaś, że dwóch? Poprawił mnie z uśmiechem.
(Opowiadanie z cyklu Kartki z ogrodu)
|
|