Janina Jolanta Jurek

Janina Jolanta Jurek. Urodzona w 1956 r. w Bodzentynie. Po ukończeniu studiów na Uniwersytecie Warszawskim – kilkanaście lat pracy w szkole. Z wykształcenia – nauczycielka języka rosyjskiego, z pasji – malarka, z powołania – poetka.
Równolegle uprawia rysunek, malarstwo, poezję i prozę. Debiut prasowy w 1985 r. w „Akcencie”. Wiersze publikowała w kilku czasopismach i w antologiach: Lament smoleńsko-katyński oraz Między nami poetami. Tom poezji Prządka snów, z własnymi ilustracjami, jest debiutem książkowym autorki. Zawiera wiersze z wielu lat.
Od 2004 r. bierze udział w prezentacji prac plastycznych w ramach kolejnych „Wiosen” w klubie „Słoneczko” w Kielcach. Należy do Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych w Kielcach. Aktywnie uczestniczy w wystawach malarstwa i prezentacji wierszy w Klubie „Słoneczko” oraz „Civitas Christiana”. Otrzymała wyróżnienia w konkursach literackich: „O godność człowieka” i w
I Ogólnopolskim Konkursie im. Bolesława Prusa w Nałęczowie. Autorka obecnie mieszka i tworzy w Leszczynach k. Kielc.


Wernisaż poplenerowy Chęciny 2011



Przebudzenie

Wstałeś – jak dobrze – uśmiechnij się
śpiewaj
podnieś ręce w modlitwie
jak to czynią drzewa
gdy po letargu zimy
przywołane tchnieniem
błogosławią nadziei słoneczne promienie

Marsz dni
pierścień wzrostu znaczy rok po roku
niepokoje przetrwania ptasie rozmarzenie
gdy owoce im dane
są w kręgu spełnienia
(czasami tylko kwiatów samotne czuwanie)

Wstałeś – istotnie
więc radośnie śpiewaj
bo jesteś nutą Boga w wielogłosie świata
niech język twój słowikiem Panu wdzięczność głosi
a serce z sercem życia w Miłości jednoczy

Jeśli się urodziłeś – twoja dusza żyje i na niczyją
swojej nie zamieni doli
ciało odarte z bieli znój i lęk obuwa
bo zgrzeszyli rodzice i Adam i Ewa
skuszeni głosem węża pod zakazem Pana
łzy ich za tobą idą przez sady pokoleń
już wiesz co deszcze znaczą i rosa poranna
jesteś w Jego ogrodzie ważniejszy niż drzewa
(i po nocy upadku z jadowitym śmiechem)
klękasz w bramie ufności śpiewając: Hosanna!

Mapa pogody


To ty zmieniasz pogodę
nie chmury ciągnące z deszczem
i wiatry z włosem zmierzwionym
co chciałyby jeszcze dogonić własną młodość


rozściełasz mgłę w moich oczach
i toniesz w zielonych głębiach
jaskółką snu dopowiadasz
jak niepojęta jest przestrzeń


ta - która łącząc - nas dzieli
ta -która dzieląc - zaplata
w oddechu myśli skupiona
gdzie zechce strzałą zawraca


nie zdoła nas nic poróżnić
miałkość od płaczu umarła
czas się zatrzymał w najlepszym
miejscu gwiezdnego tarła

Sianko

(pastorałka)


Zemdlało sianko ze szczęścia wielkiego
że jest poduszeczką dla Pana takiego
przywiędłe marzy aby się tak stało
by się zmienić w puszek ptasi i utulić ciało


Ciałko pełne blasku i drżenia wielkiego
bo świat czeka przez Nie odkupienia swego
ciało wonnej róży gdy z pąka wylata
a już kolce kłują Zbawiciela świata

Sianko posmutniało i zbladło tak bardzo
Dziecina maleńka a już Nią tak gardzą
okrutne Herody wysyłają szyki
by pochwycić Miłość w nienawiści wnyki


Płacze mały Jezus - leje łzy Maryja
zapłakało sianko - zieleń się rozwija
zmartwiał Józef - osioł klęknął (ogonek podwija)
bo tam zamiast sianka - śnieży się lilija

O czym śni tęcza?


By z radości dziecięcej
którą zawsze budzi
upleść wieniec zachwytu
jednoczący ludzi


Z tomu „Prządka snów” Janiny Jolanty Jurek


Poezja

Poezja jest z osobnego drzewa,
Które wyrasta z wyplutej pestki
Pochwyconej przez ptaka.
Poezja jest z drzewa,
Które wyrasta samo, nie wiedząc,
Gdzie
I po co.
Owoce ma kwaśne, niestraganne,
Obracane często w niewidzących dłoniach,
Odkładane z niesmakiem.
Poezja jest z drzewa,
Które czasem dobiera ptasiego wdzięku
I milczy.
Poezja jest z drzewa,
Z którym walczy skalisty grzbiet góry,
Skała jątrzy kreski czułej kory,
Ustalając cenę.
Z nadejściem mrozów
Wygłodniały ptak
Odnajduje zielono-cierpkie płody.
Syty – przysiada na drzewie i zasypia.
Chwilami wydaje się, że nie przeżyją
Ani osobne drzewo, ni słowopióry ptak.

Okadka ksiki
Okładka książki
Kolebka

Kto tak mocno,
z uporem
polską kołyską kolebie?
Czy „postępowi” unijnie?
Czy z „zardzewiałą szabelką”?
(Podobno wszyscy marzą,
by Polskę uczynić wielką)
Nie dałoby się mądrzej?
Nie dałoby się ciszej?
Po cóż tyle jadu
i kołysanka zbyt głośno
„ta” Polska jeszcze mała.
Dajcie jej sen spokojny.
Pozwólcie jej dorosnąć.

22 lipca 2010, Leszczyny

Kpiel sowika rdzawego
Kąpiel słowika rdzawego
Portret mamy
Obietnica

Gdy będziesz plażą szedł
będę mewą
co wytnie w powietrzu witrażyk.
Falą co kryte buty do cna ci przemoczy.
Będę krzykiem hen z morza
proszącym pomocy.
Łzą co na powiekach
roztańczy dwie tęcze.
Wiatrem
który cię przejmie
do szpiku rozbierze.
Pamiętnikiem wśród piasku
gotowym do zwierzeń.
Będę rybą i mlekiem
i kasztanem w dłoni.
Będziesz widział mnie w tłumie
próbował dogonić.
W każdym śnie cię odwiedzę
co dzień wydam bitwę
byś nie zapomniał nigdy
pamiętał modlitwę
w której o wybaczaniu (…)
jeśli zawiniłam.
Będę tym
co akurat będziesz sobie marzył.
Snem będę.
Przebudzeniem.
Serce twe odmienię.

Portret mamy
Moje leszczyskie ukochanie
Patrzę na kwiaty

Patrzę
na kwiaty
widzę – ludzi:
widoczny system naczyń barwę
zapach
ten sam upór przetrwania
to samo wyrastanie w kwiat
nasiono
czasami – bezpłodność
te same próby zwrócenia uwagi
zaklinanie wyjątkowości wzoru
chęć zakorzenienia i jeszcze większą tęsknotę
za wędrówką
wyścig kto wyżej
zabójczą miłość lilii i powoju
tę samą kruchość głód i pragnienie
tę samą starość
uwiąd
zasychanie zapadanie w ziemię.
Cała natura żyje dla Boga
skała i potok
morze i pustynia
złotook i dromader
wiatr i szmaragd
cztery kolory ludzkiej skóry
stopione
w zawstydzone twarze
pierwszych rodziców.
Adam i Ewa
ich ukochane drzewa
i jedno zakazane…
Czymże była naprawdę
pokusa?
Pragnieniem nad ranem
by zdobyć raj:
zjeść –
na zapas
wiedzieć więcej –
aż do mdłości
ciągle sprawdzać i węszyć –
i już nie ufać Miłości?
Bóg daje wszystko
co było jest i będzie
kiedy to zrozumiemy:
Życie jest proste
Śmierć – lekka
Miłość jest wszędzie.

Moje leszczyńskie ukochanie
Kosace
Kosaćce
O spacerku tetrapoda z Zachełmia

Wyszedł z morza na czterech…
Gdy mu z płetw mu wyrosły.
Wcale nie był mały raczej stwór dorosły
Prawie dwa i pół metra – podają uczeni
Choć wyginął – przetrwał – w koralikach cieni
Na skale dolomitu z okresu dewonu.
„To jest (…) granat w nauce”
Aż takiego tonu dobył z siebie
Uczony z zagranic dalekich
A w takie dzwony biją przy odkryciach wielkich!
Pewnie wiosną zastępy sędziwych uczonych
Zechcą licznie przybywać
W dęba Bartka strony.
Szedł – stawiając rozważnie prawe lewe stopy
Dokładnie odciskając swe palczaste tropy
Wyszedł z wody i poszedł – przed siebie
Po ziemi
Ileż taki spacerek ma w nauce zmienić:
Poruszeni wydawcy grubych ksiąg biologii
Wre jak w kotle gorącym – w paleontologii
Puchnie z wagi odkrycia nawet samo „Nature”.
Wyszedł – wysuszyć głowę płaszczyk z łusek lśniących
Wyszedł – zbadać mielizny wybrzeży kuszących
Będąc dzielnym kręgowcem i ciekawskim wielce
Przeczuł że będą gadać – o nim – kiedyś Kielce
A świat – zachwycony
Ruszy tłumnie odwiedzać świętokrzyskie strony
Bo tetrapod lat wiele tak tęsknił do gości
Wyczekując cierpliwie – choć w skamieniałości
W gminie Zagnańsk
Gdzie praprzodka
I płaza
I gada
I ptaka
I ssaka
W szyfrogramie tajemnym regularnych cieni
Olśnieni niskim słońcem
Odkryli uczeni.
W pas im się kłania dwudziesty pierwszy wiek:
Chapeau bas! Panowie – Niedźwiecki i Szrek.

Autoportret
Autoportret


Opowiadanie

Uratuj mnie

Kończyło się lato i temperatury za oknem nie pozostawiały złudzeń, że teraz już będzie inaczej. Wściekłe zimno przykleiło dziką pszczołę do szyby; niby nic, chucherko, przytulone na zewnątrz do ogromnej tafli szkła. Ale to niby „nic” przez całe swoje życie produkuje jedną lub dwie łyżeczki miodu (stąd moja dla nich wielka czułość). Zapach i smak miodowej ambrozji pamiętam z dzieciństwa, kiedy to tata odprawiał te wszystkie ceremonie z pszczołami; zakładanie na głowę siatek – choć wtedy żądliły mocniej po obnażonych dłoniach (!), okadzanie dymem otwartego ula, wyjmowanie ociekających wonną słodyczą ramek, karmienie pszczół i wielkie żniwa: zbieranie pszczelego urobku, który złocistym strumieniem, z drobinkami wosku, wyciekał przez centryfugę do nieomal „oblizujących się” jak dzieci – naczyń.
– Że też musiałam ją zauważyć – westchnęłam i z niechęcią zgarnęłam całą „górę” ubrań do prasowania. Pewnie jej tam cieplej, a może by ją tak zabrać do domu? Przemknęło mi przez myśl. W końcu uratowałam już niejedną: ot, chociażby tę, atakowaną przez skandalicznie olbrzymiego szerszenia, gdy próbowała zbierać nektar z kwiatów. Byłam w szoku: jakoś nie kojarzyłam, by te dwa owady mogły być tak do siebie nieprzyjaźnie usposobione. Szerszeń – tym, którzy mieli z nim jakąkolwiek „przyjemność”, tłumaczyć nie trzeba – już na „dzień dobry” wydaje się barbarzyńcą, wpędzającym w prawdziwy popłoch samym widokiem, nie mówiąc nawet o tych, których zdołał, pomimo rozpaczliwej obrony, dotkliwie użądlić. Wspomniałam też robotnicę zaplątaną w pajęczą sieć, z której trudno ją było oczyścić. Ach, te delikatne skrzydełka! Jak tu ją – długo kombinowałam – delikatnie oswobodzić z czułej, lecz śmiercionośnej lepkości? Zadałam sobie wiele trudu, bo jakiż to los pszczoły bez skrzydeł: to tak jakby pozbawić środka lokomocji – anioła. „Nie doleci”, gdzie go wzywają. W angelologii zatrzymałam się na etapie jasnych skrzydlatych bytów, które wspominamy często w modlitwach jako dzieci, prawie całkiem zapominając o nich w dorosłym życiu, podczas gdy one, z depresyjnie opuszczonymi skrzydłami, coraz smutniejsze, wloką się jak anemiczne cienie, by błyskawicznie odzyskać siły i stanąć do walki wręcz, gdy grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo. Apage satanas – uporczywie powtarza wraz z nimi spłoszone serce. Anioł Stróż zabiera się do dzieła; dobrze wie, jak dalej poczynać sobie z „kolegą”. Przecież wychowali się w jednej piaskownicy, chciałoby się powiedzieć – kosmicznej Gwiazdnicy, co w świecie pszczół i szerszeni i tak przekłada się na dalsze „robienie swojego”: pszczoła, jeśli umknie przed niebezpieczeństwem – nadal będzie gromadzić pożytki, a jej największy przeciwnik szerszeń, niezmiennie będzie próbował ją niszczyć.
Wracając do brzęczących ostrzegawczo robotnic…
Szacunek i tkliwość dla nich wyssałam z plastra miodu, którego kawałek – pamiętam jak dziś – wręczono mi w widnej sieni (dziadek, budując drewniany dom ze świętokrzyskich sosen, zadbał o wprawienie szyb w przeciwlegle umieszczone drzwi – od drogi i od podwórza). Gdy odwirowywany z woskowych gofrów miód litrami spływał do wiadra, a zdesperowane pszczoły próbowały rozpaczliwe robić rachunki strat, krążąc bezradnie nad rabusiem ich rzeki złota, tata przemawiał do nich tkliwie do momentu, w którym jedna z nich, samobójczo go nie użądliła. Sentyment do tych słodko wonnych klimatów pracowitego miodnego życia pozostał na zawsze, bo tak dzieci chłoną świat – wszystkimi zmysłami. A każde zasłyszane słowo, choćby nawet i nie w pełni zrozumiałe, tak długo szuka właściwej ścieżki, aż zapisze je na wieczność w rejestrze emocji i znaczeń.
Może dlatego moje marcowe spacery za skutą lodem rzeczkę, na biedne zaśnieżone pola, kończą się zawsze tym samym: przygarnięciem kilku zmarzniętych chucherek, które prawie bez życia leżą na wysmarowanych zwodniczym słońcem zaspach. Pies zaintrygowany moimi znaleziskami wali nosem w śnieg i zdyszany nabiera całym pyskiem białej porcji sypkich lodów.
Bywa, że słońce za wcześnie obiecuje łąki miododajnym krokusom. Pszczoły, które wyległy ochoczo na ten fałszywy zew, ścięte przenikliwym chłodem, wydają się martwe, ale po chuchaniu na ich odrętwiałe ciałka dają słabe oznaki życia, a niektóre szczęściary – przyniesione do domu, nakarmione kroplą miodu, dostają niezwykłego wigoru, próbując wydostać się przez szyby na roziskrzony mróz. W trakcie prasowania (czynności znośnej tylko w jednym przypadku – gdy w domu jest zimno), przypomniałam sobie los trzech uratowanych pszczelich trojaczek. „Uratowanie” trzeba wziąć w cudzysłów, bo chociaż odkarmione i wygrzane, skończyły marnie – jedna wybrała za mieszkanie gorejący obietnicą letniego słońca żyrandol i została tam, jak wyrzut sumienia do najbliższych wiosennych porządków, drugą kłapnęła zębami Greta – mieszaniec labradorki z chartem. Po jej minie i pełnym odwetu mamlaniu uskrzydlonego ciałka, wiadomo było, kto zaczął. Coś równie żałosnego stało się z trzecią. Już nie pamiętam co, ale żadna z nich nie doczekała wiosennej euforii. Czasem bywało mniej dramatycznie albo wręcz komicznie, jak w te wakacje; leży sobie „plażowo” na grzbiecie i przebiera bezradnie odnóżami. Ej, mała, co z tobą – delikatnie przewróciłam ją na właściwą stronę, pszczoła znowu „buch” na plecy. Kurcze, co jest – pomyślałam – chora czy co, więc ją ostrożnie znów, chciałoby się powiedzieć „do pionu” – ona znowu „buch”.
Patrzę uważniej, aha, ona się przewraca, bo straciła sterowność, tyle ma napakowane na boki pyłku, i to nierównomiernie, skoro ją tak przegina i kładzie za każdym razem. Odlot, pomimo wszystko, zakończył się sukcesem. Ale bez mojego wspomagania za nic nie ruszyłaby w górę i to jeszcze – z jakim warkotem! Mam nadzieję, że dotarła do ula i dostała od Matki Pszczoły premię… albo i burę za spóźnienie. Kto wie, kto wie?
Dzień wyborów prezydenckich zapamiętam na długo, ale nie z powodów politycznych. Po prostu – ta „wizyta” zdarzyła się czwartego lipca; uziemiona przez większość dnia przed telewizorem, zerkam przelotnie w okno i wstrzymuję oddech: za stołem w głębi ogrodu ktoś siedzi. Rety. Nie, jednak nie przy stole – konstatuję po chwili – raczej na stole! A to, co wzięłam za głowę, okazuje się potężnym ptaszyskiem! Uzbrojona w lornetkę patrzę i oczom nie wierzę – to pewnie jeden z myszołowów, które przez okrągły rok patrolują „nasze niebo” i miaukliwie nadają coś z oddali. Co jakiś czas biegam teraz od telewizora do okna i obserwuję rozwój sytuacji: potężny ptak przemieścił się bliżej domu, na zagonik truskawek i zaczyna pazurami rozdrapywać ziemię. A cóż to takiego? – Myślę gorączkowo i całkowicie zapominam o innych wydarzeniach. Co on wyprawia?! Nagle, prawie wszystko staje się jasne; wokół zajadle grzebiącego w ziemi ptaka unosi się wzburzony rój dzikich pszczół; dostaję iluminacji: to przecież musi być trzmielojad! Wygląd zgadza się z opisami – brązowe plamy na piersi, przenikliwie patrzące oczy i wielkość porównywalna z myszołowem.
Z wypiekami na twarzy nie odrywam wzroku od oka lornetki, trzmielojad kopie zawzięcie szponami i z furią odrzuca do tyłu garście piaszczystej ziemi, pszczoły nieustannie krążą wokół niego, ale on niewiele sobie z tego robi... Widzę, że już prawie do połowy chowa się w wygrzebanym dołku i w pewnym momencie w jego dziobie daje się zauważyć okrągły, popielato szary „wafel”, z którego wybiera coś smakowicie i powoli. No, tak, to na pewno larwy pszczół, bo chyba nie miód (?), po to więc były te czaty z wysokości stołu, po to pracowite darcie ziemi, żeby dostać się do restauracji. Uczta trwa długo, aż do znużenia i nasycenia moich oczu i mam nadzieję apetytu trzmielojada.
Ale, ale, co z moją dziką pszczółką, to pewnie jedna z tych, które okradł trzmielojad. Po nocy zerkam, niby przez przypadek, za firankę i widzę, że chucherko nadal przyklejone do szyby: nie, coś z nią jest nie tak, może umarła – właśnie „umarła”. Tak z szacunkiem o pszczołach mówił tata. Stukam palcem w szybę: ani znaku życia. Przyspawana do tej szyby czy co? Dostrzegam słaby, bo słaby, ale zawsze, ruch jednej z nóżek, chyba raczej jednego z odnóży(!), a dla mnie, ten jej anemiczny gest – to prawie walenie pięścią w szybę: „Uratuj mnie”! Zgarniam ją w jakiś miękki kapeć, a lodowaty wiatr próbuje zgarnąć mnie, wysadzić całe okno z ram i z furią ubrać się w białą firankę; to już nie wiatr, to jakieś wietrzysko rodem z Łysej Góry, powiew z gniazda czarownicy, która zostawia swoje domostwa na pędach dzikiej róży.
Nakarmiona kęsem arbuza i kroplą miodu pszczoła zaczęła zwiedzać przestrzeń poza słoikiem i zapragnęła znów na świat. Jak chcesz – proszę bardzo, trochę rozeźlona wysadzam ją na parapet, ale tam – to samo: sierota przyspawana do zimnej płytki, ani drgnie, a zimno jak diabli, więc z powrotem – do domu, tym razem słoik – dla jej i naszego spokoju – zamknięty podziurkowaną folią.
– Czekaj cierpliwie, a jak tylko zrobi się cieplej, zwrócę ci wolność – szepnęłam i co jakiś czas sprawdzałam, co tam z nią. Kiedy prognozy były już pomyślne, posadziłam moje chucherko – umorusaną sokami mizerotę na słoneczniku. Wiesiek patrzył zdegustowany: Wygłupiasz się… Przecież jedna w tę czy w tę, pewnie miliony, ba, miliardy ginie ich codziennie.
Co z tego – odpowiedziałam – może i miliony, a dla niej to krótkie i pracowite życie. I nie zapominaj o łyżeczce miodu.
Mówiłaś, że dwóch? – Poprawił mnie z uśmiechem.

(Opowiadanie z cyklu Kartki z ogrodu)