Ze wspomnień kaszubskiej siłaczki
11 października b.r. uczestniczylam w biesiadzie literackiej w "Civitas Chrystiana", promujacej twórczość Henryka Jerzego Musy Kota - Kaszuba z pochodzenia.To spotkanie obudzilo we mnie wspomnienia z lat 50-tych ubieglego wieku, kiedy to po ukończeniu Liceum Pedagogicznego w Kielcach w 1955 r. dostalam nakaz pracy w woj. gdańskim w powiecie Kartuzy. 16 sierpnia 1955 r. wyjechalam z 15-osobową grupą młodych nauczycieli, z wielkim niepokojem, w nieznane strony, by uczyć dzieci kaszubskie mowy polskiej.Taka byla wedlug uznania ówczesnych władz potrzeba i właśnie grupa absolwentów z kieleckiego liceum pedagogicznego miała sprostać temu zadaniu.
Po przyjeździe do Wydziału Oświaty w Kartuzach i otrzymaniu przydziału placówek dopiero uświadomilismy sobie, że to nie będzie łatwa praca, chociażby ze względu na bariery językowe i obyczajowe. Już pierwszego dnia po zwiedzeniu miasta, rozpytywaniu na rynku miasta o miejscowości, w których mieliśmy uczyć otrzymywaliśmy odpowiedzi niezrozumiałe - w języku kaszubskim. To nam uswiadomiło, na jakie napotkamy trudności. Gdyby nie kierownicy szkół, którzy po nas przyjechali, bylibyśmy bezradni.
Ja z kolezanką z Kielc Celiną trafilam do Klukowej Huty, gm. Mściszewice do 7-klasowej szkoły podstawowej. Grono nauczycielskie skladało sie z 5 osób, w tym nauczycieli z województwa lubelskiego, poznańskiego i kieleckiego. Przez pierwsze 2 tygodnie pobytu w nowych placówkach przygotowywaliśmy się do rozpoczęcia roku szkolnego i urządzalismy swoje przydzielone pokoje.Ciężka to była praca w tym nowym środowisku oddalonym o 20 km od Kartuz, do których można się było dostać autobusem 2 razy dziennie: rano i wieczorem.
Początkowo czuliśmy się w tym środowisku jak obcokrajowcy, bo Kaszubi byli nieufni w stosunku do Polaków z centralnej Polski. Nazywali nas "bosymi Antkami". Na dzwięk słowa polskiego w sklepie odpowiadano po kaszubsku albo w języku niemieckim. Początkowo obserwowali nas wnikliwie, dopóki nie nabrali zaufania. Oni też wiele wycierpieli, gdyż w czasie wojny i po wyzwoleniu brano ich za Niemców. My, przyjezdni byliśmy młodzi i samotni. W wolnym czasie zbieralismy sie w grupy, aby porozmawiać po polsku, podzielić się swoimi wrażeniami, opracowywać plany lekcyjne, radzić sobie z nauką w klasach łączonych. Po polsku rozmawialiśmy z dziećmi tylko na lekcjach, bo już na przerwach dzieci porozumiewały się ze sobą po kaszubsku. Z czasem rodzice i dzieci, nabrawszy do nas zaufania, zapraszali nas do domów na uroczystości i na zabawy. Zawozili nas na nabożenstwa bryczką do koscioła, niby "dziedziczki", prosili na niedzielne obiady. Pracowaliśmy z dużym poświęceniem, zdobywając autorytet i uznanie. Uzupełnialiśmy również swoje wykształcenie. Ja rozpoczęłam studia w Gdańsku Oliwie na wydziale geografii. Chcąc nawiązać ściślejsze kontakty z dziećmi, musieliśmy sie nauczyć języka kaszubskiego. Chcieliśmy go poznać na tyle, by wiedzieć przynajmniej, że atrament to tint, chłopiec - knyp, dziewczyna - bialcza, listonosz -brywka, pociag - bona, nauczycielka - szkólna,a cukierki - bumki. Mieliśmy u nich różne przydomki. Mnie nazywano "czarna szkólna".
Nawiązywalismy również kontakty z miejscową ludnością, kupujac w sklepie podstawowe produkty spożywcze i naftę do lamp, ponieważ wieś byla niezelektryfikowana. W 1956 r. do naszej wioski dotarły echa rozruchów gdańskich i ktoś podpalil szkołę. Pożar wybuchł nad ranem. Ledwo uszliśmy z życiem. Moja koleżanka Celina została poparzona i leżała w szpitalu. Nauczanie przeniesiono do pałacu na czas remontu szkoły, a do budynku szkolnego wróciliśmy w l 957 r. Przyczyna pożaru nie została rozpoznana, ale prawdopodobnie chodziło o podpalenie z powodu wydania zakazu nauczania religii w szkole przez wladze oświatowe. Choć ziemia kaszubska jest urokliwa, krajobraz urozmaicony, piękne jeziora, dużo lasów pełnych grzybów, a naród kaszubski uczciwy, pracowity i jeśli polubi przybysza- przyjazny, to jednak tęsknota za rodzinnymi stronami spowodowała, że wróciłam w następnym roku do Kielc, gdzie podjęłam pracę. Niektóre koleżanki pozostaly w Klukowej Hucie, w Mściszewicach i Kartuzach, bo tam założyly rodziny.
Ten okres pracy był dla mnie bardzo trudny ze względu na warunki. o których tu wspomnialam, ale takze ze względu na płace, bo 600 zł wynagrodzenia w oddaleniu od domu nie wystarczało na życie. Jednak byly to lata młodości, a te wydajaą się teraz barwne. Tamten czas ożył nagle we mnie, gdy słuchałam wypowiedzi i recytowanych utworów Pana Henryka Jerzego Musy Kota. Było to piękne, ale i trudne doświadczenie. Nie żałuję tamtego trudu, bo poznałam pracowitych przyjaznych ludzi, którzy poslugują się swoim pięknym jezykiem kaszubskim, ale władają też równie pięknym językiem polskim i często, jak wszyscy inni, są gorliwymi patriotami.
artykuł z miesięcznika Radostowa Nr 9.10.2007 (116-117)
|
|